top of page

A jednak Mnich !


Bardzo długo trwało planowanie spotkania z naszym przewodnikiem wysokogórskim. Tomek jest ratownikiem zawodowym TOPR i Międzynarodowym Przewodnikiem Wysokogórskim IVBV/UIAGM.

Ma naprawdę sporo roboty.

Ostatecznie na kilka dni przed, padła data 6.04.2017. cel: Gerlach. Wszystko na to wskazywało, że bez trudu staniemy na najwyższym szczycie Tatr oraz całych Karpat.

Czułam ogromną ekscytację, byłam przekonana, że to będzie niezapomniane przeżycie. Moja kondycja jest cały czas szlifowana. Nie odpuszczam kilkuminutowym treningom, wiem jak bardzo mi pomogą, kiedy trzeba będzie wrzucić wyższy bieg.

W trakcie jazdy samochodem, Stasiek wspominał, że biegał kilka razy , co mnie w ogóle nie pocieszyło, wiedząc jaką nieziemską kondycję posiada. Okej, wzięłam to na klatę. Jestem pewna, że Tomasz nie od razu wystrzeli na szlak jak z procy. Nie wiem, skąd we mnie to przekonanie, w końcu pierwszy raz umówiłam się na "dniówkę" z przewodnikiem.

Dojechaliśmy dzień wcześniej na umówione miejsce. Nasz przewodnik zakwaterował nas w pięknym domu o zwyczajnej nazwie POKOJE U JACKA . Zwyczajnie tam nie było, było bajecznie. Sielsko i po góralsku co najważniejsze. A widok. Pozostaje mi wierzyć na słowo i upewniać się spoglądając w galerii ich strony, gdyż my przybyliśmy dość późno na miejsce.

Skontaktowałam się z Tomkiem by ustalić szczegóły naszej dniówki. Niestety , nie tym razem, Gerlach musi poczekać. Pogoda mocno się pogorszyła, widoczność spadła do kilkudziesięciu metrów. Zwyczajnie nie było sensu targać się na najwyższy szczyt Tatr i nic z niego nie widzieć.

Tomek od razu zaproponował Mnicha. Jeszcze wtedy nic nie wspominał o bardzo trudnych warunkach. Abyście mnie źle nie zrozumieli, warunki na Mnichu były technicznie zdecydowanie trudniejsze niż na Gerlachu, ale też bezpieczniejsze. Gdyż będziemy na linach.

Siódma rano, wszyscy spakowani, pakujemy się do auta naszego przewodnika. Jedziemy po zezwolenie na wjazd do Morskiego Oka, a konkretnie parking Włosienice.

Czuję wielką ulgę, że nie musimy tyle dreptać, oczywiście nie mam z tym problemu, ale jest to mój drugi raz kiedy korzystam z koni mechanicznych, by szybciej dostać się do punktu startu.

Na miejscu, dostajemy potrzebne akcesoria do wspinaczki, nasz przewodnik jest świetnie wyposażony i posiada zapas, absolutnie wszystkiego na takie okazje.

Szybkim krokiem maszerujemy w stronę Morskiego Oka. Kiedy zza zakrętu , pośród choinek pojawia się, drewniany domek z napisem "Schronisko nad Morskim Okiem" uśmiech nie znika mi z twarzy.

Czuję się mocno podekscytowana. Moja energia zaczyna całkowicie mnie przenikać . Nie wspominając o adrenalinie. Ale jeszcze nie odwracam oczu w stronę "niewidzialnego" Mnicha, który postanowił schować się za chmurami.

Przez kolejne 10 minut ubieramy się w potrzebne pasy do wspinaczki. Tomek wstępnie nas szkoli.

Ruszamy!

Po pierwszych 100 metrach jest mi gorąco, ściągam czapkę i nie przejmuję się padającym mokrym śniegiem. Nie wiem jak wyglądam, ale psińco mnie to obchodzi. Co rusz przerzucam włosy z twarzy, na tył głowy, by nie wlecieć w jakąś dziurę. Bezskutecznie. Śniegu jest po samo udo ! Co ciekawe! To nasz przewodnik przeczesuje nam szlak. W nocy napadało mnóstwo śniegu, a przed 9 rano, nikt nie pomyślał, by w taką pogodę wybrać się w kierunku Mnicha.

Mój zapas energii zostaje wyczerpany na szybko przed wejściem pod znak z informacją o kierunkach szlaku. A gdzie tam Mnich !!??

Oczom nie wierzę ! Jeszcze niedawno oglądałam zdjęcia wiosennych krokusów z Doliny Chochołowskiej. A tu taka akcja ! Zima w pełni. Nie ma co dramatyzować, zbieram się w całość.

Coraz mniej dzieli nas od wejścia na górę, której wierzchołek jest mniejszy od powierzchni połowy mojego auta.

Mam taki mętlik w głowie, nie sposób zapamiętać mojego wewnętrznego dialogu. Milion myśli na minutę. Jedna myśl powtarza się dość często "jak ja tam wejdę".

Przed dolną ścianą Mnicha ubieramy na siebie wszystko co mamy. Robi się poważnie :) Od tej chwili naszą trójkę łączy niebieska nić porozumienia. Odległość między mną a Staśkiem, musi być napięta, aby Tomek czuł kiedy jedno z nas traci grunt pod nogami. Pierwsze podejście jest ekstremalne. Zapadam się na stromej ścianie po sam pas w śniegu. Pomagam sobie, pięknym Polskim słownictwem i CZEKANEM. uffff !

Przed nami dość trudny odcinek wspinaczki, Tomasz żartobliwie podpowiada : "Jak to przejdziecie, to będziemy w domu". Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że tych "Domów" będzie trzy po drodze.

Mam spory problem by wdrapać się na metr do góry, raki kompletnie się nie trzymają. W pewnym momencie ześlizguję się w dół nad przepaścią. Zaczynam słuchać swojego przewodnika, który mówi mi dokładnie jak wbić raki w skałę. SUKCES ! Jestem w domu ! :)

Moja adrenalina jest na najwyższym poziomie. Wiem, że tylko wykonywanie zaleceń przewodnika, w tym momencie jest priorytetem. Moment kiedy Tomasz każe mi iść po "parapecie" szerokości połowy mojego buta, jest to dla mnie kompletnie niemożliwe, pojawia się bariera psychiczna. Ale przypominam sobie mój skok na Bungie i stwierdzam, że wole wejść trzy razy na Mnicha.

Kolega Stanisław radzi sobie różnie, ale po prostu boryka się z tym samym "problemem" co ja ! To jest nasz pierwszy raz.

Spoglądam w górę licząc, że zobaczę Tomka, który krzyczy " jestem na szczycie teraz wy", ale on po prostu znajduje się w naszym drugim przysłowiowym domku. Pogoda nam nie pomaga, wiatr robi się silniejszy. Śnieg zaczyna mocniej sypać. Warunki są bardzo ekstremalne. Ale bezpieczne - uspokaja Tomasz.

Pokonując kolejne metry w górę, mam znowu trudności, jak ogarnąć tą skałę ??!! Muszę wsunąć prawą nogę w szczelinę i zapierając się rękoma wciągnąć na górę. Znowu używam pięknego polskiego słownictwa, ale odnoszę sukces. Tomasz mobilizuje : "Brawo Kasia ! Super!"

Upewniam się , że ten kamień po lewej stronie nad tą 300 metrową przepaścią, to mój ostatni punkt postawienia nogi, a potem już tylko wierzchołek Mnicha.

Jeszcze w to nie wierzę ! Tomasz podpina mnie pod skałę by być już całkowicie bezpieczną, czekam na Staśka, który pojawia się tuż za mną i możemy sobie wstępnie gratulować.

Nasze tyłki siedzą na Mnichu !

Pogoda nie zachęca, by siedzieć na nim długo. Pomagam sobie, wkładając ręce pod pośladki. Nasz przewodnik, stwierdza szybko : spuszczamy się kochani !

W jednej chwili mówię do Staśka, wolę to niż schodzić tą samą drogą :) jeszcze nie wiem co mnie czeka.

Pierwszy zjeżdża Stasiek , początki ma trudne. Staram się dopingować, twierdząc, że to pestka.

"No Stasiu! dawaj! szeroko nogi - na wysokości bioder" .

Stasiu szybko mi znika z pola widzenia, widoczność się pogarsza, a i przepaść pod nim jest gwałtowna.

Przychodzi pora na mnie. Przecieram oczy z wrażenia, co ten Tomasz każe mi zrobić, krzyczę do kolegi Stasia, jak on to zrobił !!!?? Bezskutecznie, ledwo mnie widać, a co dopiero słychać.

Rzucam motywujące zdanie w stronę swojego przewodnika :"zabiję Ciebie Tomku" i spuszczam się wg zaleceń.

KAPITALNE PRZEŻYCIE ! Mnóstwo strachu, ale i pozytywnych emocji.

Jestem bezpieczna na dole. Odwiązuję linę by przekazać ją Tomaszowi. Spoglądam w górę i jeszcze do mnie nie dotarło, co się wydarzyło. Przybijamy sobie ze Stasiem wysoka piątkę ! W końcu wyciągam aparat i strzelam kilka kadrów, spuszczającemu się Tomaszowi.

Droga powrotna jest jak kraina łagodności. Już mnie nawet nie denerwuje fakt, że co kilka metrów zakopuję się w śniegu. Dzielnie pędzę za naszym przewodnikiem, by uwieńczyć ten wspin, ciepłą herbatą i zupą w schronisku.

Co chwilkę spoglądam za siebie, by pożegnać wzrokiem szanownego Mnicha. Jestem szczęśliwa ale i mocno zmęczona.

W schronisku ustalamy datę naszego wejścia na Grossa i czuję, jak nad moją głową pojawia się licznik: "tiktak, Katarzyno, to się dzieje naprawdę".

Szczęśliwi pakujemy się do auta i jedziemy pod dom Jacka. Moje nogi w końcu zostają ogrzane suchymi skarpetkami w ilościach sztuk dwie. Jeszcze tylko ponad 160 km i mogę wyściskać Adasia.

Kto był na Mnichu i miał ciut lepsza widoczność od nas?


bottom of page